Ja też bym chętnie pomówił o tych, co ratowali. To naprawdę ciekawy wątek. Ale tak dogłębnie. Na przykład o tym, jakie szykany spotykały ich jeszcze po wojnie (szydercze pytania w stylu „ile Żydzi ci płacą?” to najłagodniejsza forma tych szykan). Wiele osób bało się w ogóle przyznawać, że ratowali. Albo o tym, czy łatwo było ratować i jaki strach temu towarzyszył. Nie bez powodu mówiło się, że prościej było przechować w domu czołg niż Żyda (prof. Bartoszewski), bo sąsiedzi byli czujni i bystrzy. Albo pomówmy o Sendlerowej, która wprost powiedziała, że nieoczekiwanie stała się alibi na antysemityzm. Tu szczerze polecam ostatnią książkę Anki Bikont. Warto czytać różne źródła.
Niech Pani „biczuje”, Pani Krystyno, mimo że boli. Bez wyznania win i skruchy nie ma rozgrzeszenia. Każe nam się kochać Polaków (i słusznie), ale miłość do własnego narodu powinna wyrastać z pełnej prawdy o nim, także tej bolesnej, przykrej i niewygodnej, a nie z półprawd. Ślepa miłość jest płytka i niewiele warta. O tym, jacy jesteśmy dzielni i wspaniali, uczono nas w szkołach całe lata. Ale to nie była i nadal nie jest cała prawda. Nie baliśmy się (choćby Boga), urządzając pogromy, rzezie, nagonki lub przyglądając się im obojętnie, a boimy się o tym mówić? I ta typowa, żałosna retoryka samoobronna: przerzucanie winy na ofiarę, próba dowiedzenia, że widocznie ten i ów zasłużył... Ciągle ta sama śpiewka. Tysiące stron napisano na te tematy, a ludzie nadal przytaczają jedne i te same argumenty. Argumenty, które mają z nas uczynić naród dumny i bezgrzeszny?
Ta lekcja - jak widać - nadal jest nieodrobiona, więc trzeba czytać, mówić i wystawiać.