Dyrektor o znanej twarzy
Janusz R. Kowalczyk 12-04-2009
Coraz częściej aktorzy zostają dyrektorami teatrów. Zajmują dziś blisko połowę tych stanowisk w Polsce. Są po reżyserach najliczniejszą grupą zawodową kierującą profesjonalnymi scenami, jakkolwiek ten podział jest mało przejrzysty, bo wielu z nich nie tylko gra, ale i reżyseruje.
Pomysł Tadeusza Łomnickiego, który w pomieszczeniu dawnego kina stworzył i prowadził warszawski Teatr Na Woli, a zarazem grał i reżyserował, na swój sposób podjęła Krystyna Janda we własnym prywatnym Teatrze Polonia. Reżyserujący aktorzy: Jan Englert i Mikołaj Grabowski, zawiadują scenami narodowymi.
Nagroda czy zsyłka
– Dlaczego aktorzy zostają dyrektorami? – zastanawia się Jan Englert, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie. – Ja bym odwrócił pytanie: dlaczego aktorom się proponuje, żeby byli dyrektorami. Obok widza aktor był zawsze podmiotem teatru. Dziś ten zawód został zdeprecjonowany. Panuje dyktat reżyserów wspieranych przez orszak zaprzyjaźnionych krytyków. Jedni i drudzy kompletnie nie zajmują się aktorami – a wystarczy sięgnąć do książki o Eichlerównie, żeby poczytać, co recenzenci pisali o jej kreacjach. Aktorstwo teatralne wymaga biegłego opanowania rzemiosła. Dyrektorami zostają aktorzy, którym się bardzo powiodło i awansują społecznie, albo bardzo nie powiodło i jest to rodzaj ekwiwalentu za brak sukcesów. A konsekwencją uzyskania wysokiej pozycji w zawodzie aktora jest zajmowanie się czymś więcej niż mówienie cudzym tekstem. Stąd reżyserowanie, pisanie wspomnień czy dyrektorowanie. Tak było zawsze.
– Molier – kontynuuje Englert – był też aktorem, dyrektorem teatru, no i dramaturgiem. Jaracz i Osterwa gromadzili wokół siebie innych aktorów i zarażali ich swoim widzeniem teatru. A aktorstwo to jego podstawa. Przede wszystkim trzeba umieć wzruszyć lub rozśmieszyć widza. Dziś, gdy narracja zrobiła się bardziej filmowa niż teatralna, jest możliwość uczestnictwa słabych aktorów w wybitnym przedstawieniu. Przysiągłem nie tylko sobie, ale i mojej matce, że nigdy nie będę dyrektorem teatru. Wcześniej wielokrotnie odmawiałem proponowanych mi dyrektur. W wypadku Teatru Narodowego decyzję podjąłem w ciągu trzech dni. Gruczoły wolicjonalne zwyciężyły. Mam dość niespokojny charakter i lubię wyzwania. Panowała opinia, że Teatru Narodowego prowadzić nie sposób, a ja lubię rzeczy niewykonalne. Krótko mówiąc, dyrektorem Teatru Narodowego zostałem z zarozumialstwa. Ma to konsekwencje dla mojej kariery aktorskiej. Grając gościnnie w Teatrze Rozmaitości, po raz pierwszy od siedmiu lat przypomniałem sobie, jakie to fantastyczne uczucie być tylko aktorem i zajmować się wyłącznie sobą. Porządnie wykonać swoją pracę i nie dźwigać odpowiedzialności za innych – dopowiada z melancholijnym uśmiechem Jan Englert.
Wyzwanie dla kręgosłupa
Sam mechanizm obsadzania dyrekcji teatrów aktorami wydaje się prosty. Jeśli w konkursie na szefa sceny, zwłaszcza pozastołecznej, pojawia się wśród kandydatów kilku czy kilkunastu reżyserów z poważnym dorobkiem oraz jeden aktor bez doświadczenia w kierowaniu zespołem, ale o znanej twarzy, będzie z pewnością faworytem komisji. Trudno wnikać, na ile taki wybór bywa zasadny. Trzeba by poznać założenia programowe kandydatów i wysłuchać ich racji. Efekty aktorskiego dyrektorowania bywają, jak to w życiu, oceniane rozmaicie. Nie każdy, kto wspaniale kreował rolę władcy, potrafi być nim wobec swoich kolegów.
– Nigdy nie marzyłem o prowadzeniu teatru – przyznaje się Piotr Machalica, zastępca dyrektora ds. artystycznych Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. – Dlatego kierownictwo artystyczne, które powierzył mi dyrektor naczelny częstochowskiej sceny Robert Dorosławski, przyjąłem po długich wahaniach. Ze świadomością, że może to być ciekawe doświadczenie. I z zastrzeżeniem, że nie zrezygnuję z propozycji wynikających z mego zawodu. A zaczęło się to trzy sezony temu, kiedy w macierzystym Teatrze Powszechnym akurat niewiele grałem. Mój kręgosłup nieźle odczuł te 56 tys. km, które zrobiłem między Warszawą a Częstochową. Koordynacja zajęć podczas mego drugiego sezonu w Częstochowie była już trudniejsza. Przyjeżdżałem na ranne próby generalne, a wieczorem wracałem, żeby grać. Bieżący sezon okazał się dla mnie jeszcze bardziej pracowity. Nie wiem, co będzie w przyszłym. Choć dyrektor naczelny nie zgłasza zastrzeżeń do tej formy współpracy, nie czuję się komfortowo. Niczego nie żałuję, bo wiele się przez te trzy sezony nauczyłem. Wcześniej nigdy nie pracowałem w teatrze, który – jako jedyny w mieście – musi zadowolić oczekiwania dziecięcego, młodzieżowego i dorosłego widza.
Scena od podstaw
Przy 37 teatrach w kraju kierowanych przez aktorów, 17 to sceny warszawskie. Są dyrektorzy, którzy tę pracę łączą z graniem i reżyserowaniem, jak wcześniej wymieniony Jan Englert w Teatrze Narodowym czy Wojciech Malajkat, szef Syreny. Niektórzy z nich biją czasowe rekordy pracy z jednym zespołem – najdłużej Magda Teresa Wójcik i Henryk Boukołowski w Teatrze Adekwatnym, który mimo ciągłych trudności lokalowych działa od 44 lat. Po nich w długości stażu plasuje się Szymon Szurmiej z Teatrem Żydowskim (40 lat) i Romuald Szejd ze Sceną Prezentacje (30 lat). Edmund Karwański kieruje Kwadratem (23 lata), gdzie też sporo gra, ale nie inscenizuje przedstawień, jak wymienieni przed nim. Tomasz Dutkiewicz występuje i wystawia w Komedii.
Inni dyrektorzy grywają sporadycznie, np. Sławomira Łozińska (Ateneum) czy – również reżyserujący – Jan Prochyra (Rampa). Pozostali zarzucili aktorstwo, pozostając przy reżyserii – od ostatniej premiery z udziałem Macieja Englerta (Współczesny) minęły już 32 lata; Piotra Cieślaka (teraz Collegium Nobilium, wcześniej Dramatyczny) – 30 lat; Pawła Miśkiewicza (Dramatyczny) i Macieja Kowalewskiego (Na Woli) – po sześć.
Osobną kategorię stanowią aktorzy tworzący od podstaw własne prywatne teatry. Krystyna Janda (Polonia) zarówno gra, jak i wystawia. Na własnej scenie zaczęła występować Anna Gornostaj (Capitol). Na razie nie gra Emilian Kamiński (Kamienica).
O własną scenę w Warszawie czyni starania Jerzy Bończak. Ma upatrzoną lokalizację, jednak przed dopełnieniem niezbędnych procedur nie chce zdradzać szczegółów.
– Tylko niektóre teatry w Warszawie mają określony, wyrazisty profil repertuarowy – zauważył w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. – Konsekwentnie prowadzony jest np. Teatr Współczesny. Moja scena pójdzie w kierunku fars i komedii. Będzie to teatr dla ludzi, którzy chcą się oderwać od problemów, zrelaksować i pośmiać.
Gry wewnętrzne
Aktorstwem parali się, do czego niekiedy jeszcze wracają, dyrektorzy scen w Krakowie: Krzysztof Jasiński, od 43 lat prowadzący Teatr STU, Mikołaj Grabowski (Narodowy Stary), Krzysztof Orzechowski (Teatr im. Juliusza Słowackiego), Jacek Strama (Ludowy) i Adolf Weltschek (Groteska).
Związany przez lata z Krakowem Tadeusz Bradecki, dziś dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, również zaczynał od aktorstwa, jakkolwiek na scenę od dawna wchodzi tylko jako reżyser. Gra jednak w widowiskach Teatru TV (ostatnio „Głosy wewnętrzne” Zanussiego), filmach, a nawet serialach. Podobnie jak reżyserujący dyrektor Jan Tomaszewicz w Gorzowie Wielkopolskim.
Zarówno grającymi, jak i reżyserującymi szefami scen są: Dariusz Wiktorowicz w Będzinie, Piotr Dąbrowski w Białymstoku, Robert Talarczyk w Bielsku-Białej, Andrzej Czernik w Opolu (Eko Studio), Marek Mokrowiecki w Płocku czy Zbigniew Kułagowski w Słupsku. Podobnie aktywni są: Adam Opatowicz, który od 15 lat prowadzi Teatr Polski w Szczecinie, Edward Żentara w Tarnowskim Teatrze im. Solskiego i Robert Czechowski w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze.
Występuje, choć nie reżyseruje, Adam Kopciuszewski, od 12 lat dyrektorujący w Sosnowcu. Także Igor Michalski w Kaliszu i Teatr Przemysław Tejkowski w Rzeszowie.
Szkoda aktora na dyrektora
– Dlaczego byłem dyrektorem? Bo chciałem spróbować – zdradza Henryk Talar, były dyrektor scen w Częstochowie i Bielsku-Białej. – Dlaczego przestałem nim być? Bo żal mi było Talara jako aktora. Teatr to wielka odpowiedzialność. Teatr przez telefon to żadna odpowiedzialność. Bo jeśli mnie w nim nie ma, to pozwalam na to, żeby było jakkolwiek. Teatr jest zbyt drogą zabawką, żeby dyrektor mógł go w ten sposób traktować. Chyba że płaci z własnej kieszeni.
Rzeczpospolita