przez Bromba Śr, 19.11.2008 00:47
Dobry wieczór. Poopierać się jeszcze trochę czy już coś napisać, ih ih?
Zacznę od spraw technicznych, a potem się zobaczy, czy dojdę do konstruktywnego sedna. Tym samym biorę przykład z Kangurzycy, która żegna się, witając.
To tak, sala pełniuteńka, a kolejka po wejściówki długa, tak jak się skarży forumowicz w korespondencji. Ale co poradzić, Polonia świetnym teatrem jest, trudno mieć o to żal. Cen biletów też będę bronić. Światowy Maszmunku, jak to jest? Rzadko się teraz ruszam poza Polonię, ale zapewniam Was, że gdzie indziej nie płacę mniej za sztuki, które mnie naprawdę interesują. W moim odczuciu TP nie odstaje cenowo od innych warszawskich teatrów. Jeden bilet do teatru to jakieś trzy kinowe, takie życie. Za to Polonia pozytywnie odstaje ilością tytułów i aktorów – nadążyć trudno! No nic, wracam do poniedziałku. Widownia już na pierwszy rzut oka taka, hm, inteligencka. Garnitury i białe bluzki można było spokojnie wypatrzyć. Średnia wieku na moje oko – 45. Trochę młodzieży licealnej, takiej (bez urazy hi hi) z dobrych domów. Czyli widownia bliższa Trzem siostrom niż Shirley Valentine. Na widowni widziałam dwóch aktorów – w poniedziałek jak człowiek mogą sobie pójść do teatru. Blisko mnie siedział na przykład Maciek Stuhr.
O sztuce się specjalnie nie naczytałam i nie nastawiałam. Pierwsze 45 minut do przerwy ni to, ni sio. Wiem, że jestem zepsuta filmowo-telewizyjnie i jak szybko nie wiem, o co chodzi, to się kręcę. Więc sobie tłumaczę – nie kręć się, Bronka, zaraz się dowiesz. Na początku Marysia Seweryn i Cezary Żak. Najpierw kilka minut ciszy, nic się nie dzieje. Na scenie pięć krzeseł i nie ma na czym oka zawiesić, ale nie narzekam, nie narzekam. Zaczyna się dialog (aha, aktorzy jak rzadko w Polonii na dużej scenie mają mikroporty – myślę, że to jeszcze za krótko, bo owszem mają świadomość, że nie muszą głośno mówić, ale chyba jeszcze nie są przyzwyczajeni). Pitu, pitu, Marysia oczywiście „lepsza niż Linda i Kondrat”, a i Żak też w formie. Do nich dołącza aktorka, którą telewizja zna z sitcomu Lokatorzy i gra taką samą idiotkę, tu białostocką. No dobrze, śmiesznie jest, nie ma co narzekać. Aaaaa, Marysia gra mężczyznę. O, jeszcze Machalica, panowie z Montowni, niedużo, kilka kwestii. Streszczać czy wiadomo, o co chodzi? No, jednym zdaniem, nie mogę się oprzeć – grecki dramaturg wymyśla zakończenie do swej sztuki i jego świat zaczyna mieszać się z rzeczywistością. Znane jest upodobanie KJ do łamania konwencji i nawiązywanie kontaktu z publicznością. Więc łamie się i nawiązuje. Trochę na niby, trochę naprawdę. Do tego dodaje się polskie realia. I przerwa.
Po przerwie szaleństwo właściwe, choć najpierw powolne, powolniutkie rozsuwanie kurtyny w zupełnej ciszy (dla mnie najlepszy moment w sztuce). Buch i zaczyna się. Chór rzeczywiście szałowy, dmuchawa podwiewa szaty i szatki, muzyczka mocno rozrywkowa. Następuje sztuka właściwa. To znaczy sztuka w sztuce. Umowność całości jasna jak słońce, łącznie z rekwizytami. W treści niewolnik Kretynik musi dostarczyć wiadomość królowi. Zrywanie boków niewątpliwe, choć tak gdzieś od kwestii Mickiewiczowego Konrada mam rozdwojenie jaźni, bo nie mogę się zdecydować – jest li to śmieszne samo w sobie i nie należy się dopatrywać drugiego dna czy przez chichot przedziera przerażenie, że świat nie jest oczywisty i jesteśmy zabawką w ręku nieczułego Boga, który umarł? Zresztą umarł czy nie umarł, nie jest dobrze. Ale trudno powstrzymać chichot. Mocno muszę się dziś zastanowić, jak to się wszystko skończyło, ale to mi nie stanowi o odbiorze całości. Publiczność raczej rozbawiona, choć nie wstała. Aktorzy zdecydowanie się bawili tą sztuką. Styl Allena zachowany. Polskie realia celne, raczej niezłośliwe.
A ja nie wiem, co myśleć. Po pierwsze, daleko posunięta umowność nie dała mi mieszczańskiej potrzeby znalezienia przynależności do gatunku lub chociaż sąsiadowania z jakimś. Dalej, co wynika, nie wiem czy szukać dna. Bo jak się dobrze zastanowić, to ten sam temat na poważnie, bez palemek i pląsających ciał nie byłby zabawny nic a nic. Dlatego poczucie humoru, o którym pisała KJ zgadzało mi się w szczegółach, a nie w całości. I na koniec gniecie mnie, że w sumie złego konkretnego słowa powiedzieć nie mogę, ale o bilety znajomym zabijać się nie kazałabym. A sąsiad z tyłu chichrał się przez całą pierwszą cześć, a nie słyszałam go prawie w ogóle w drugiej. Hm…
Ama et fac quod vis.