przez nemo So, 10.11.2007 01:37
szukałem w zasobach kolejnych brutalików. niestety nie znalazłem. cholerne ginące dane! dogrzebałem sie za to do zaginionego katalogu z opowiadaniami, większość i tak już nigdy nie odnaję, ale parę jest, jakiies niepodokańczane wersje albo tak haotyczne same z siebie ze sie ich skończyćpoprostu nie da. no nic. pomyślałem sobie, przetestuje (bo one jak i reszta tego co tu wklejam, na Forum KJ mają pozaszufladową premierę) co Wy na to.
ostrzegam, osoby poszukujące mocnych wrażeń będą zawiedzione
a i sory za ortografy, interpunkty i wszystkie inne ..."i really dont care"
łabędź
Nareszcie nastał lipiec. Przyszedł nocą, przez nikogo nie zauważony. Zajrzał do wszystkich okien i oblał ludzi potem, do zimnych piwnic wpędził koty. Nie mówiąc ani słowa, rozpłynął się po mieście, pozrzucał z gruszy kwiaty i swoim parnym cielskiem przydusił zieleń trawy.
Jest jeszcze noc. Gwiazdy nikną powoli. Niedługo przyjdzie świt.
Liście zaspane, nie szumią, nie pachną i nie szeleszczą. Nikogo jeszcze tu nie ma. Gołębie w domach, śniadania pewnie jedzą. Jest cicho, przytulnie i parnie, w tym wielkim miejskim parku.
Przeszedłem pustymi alejkami, żwir, jakby na powitanie chrzęścił, a ławki wołały ‘usiądź...’. Właśnie zaczyna się dzień, na który czekałem pół roku.
Niedługo spotkam się z Panią...
Wszystko dla tych paru chwil...
Gdy poznaliśmy się w lutym, zebrałem swą całą odwagę i zapytałem, posłałem te kilka lichych słów.
-...Czy moglibyśmy się jeszcze zobaczyć, tak niewinnie?... Po prostu... Zobaczyłem uśmiech na Pani słodkich ustach, delikatny, kącikami zagrany wyłącznie. Krew odpłynęła mi w ziemię i kwitnąć zaczęła ścieżka, pogubiłem tę resztkę ukrytej odwagi. Tę resztkę, co trzymała w mnie sobie, dawała siłę słowom. I cicho..., coraz... ciszej..., wymamrotałem w pąsach. Bo krew swój pęd zaczęła ku niebu.
-...Choć w kwietniu...
-Pani śmiejąc się na to, a może raczej ze mnie, odrzekła, że czas ma w sierpniu, i tylko wczesnym rankiem.
-Rozumiem, nawał pracy, spotkania ważne pewnie, lecz czemu właśnie lipiec?! Nie zgadzam się w żadnym razie! Z Kobietą tak zmysły rwącą, spotkać się muszę jutro, i widzieć już przez wieczność, na kawie, w łóżku, za miastem na wycieczce..! Z Panią przez pory roku przebiec bym chciał, przelecieć, przetoczyć się bitwą doznań!.. Zapłonąć wschodem słońca, otulić nocy mrokiem, zasypać śniegiem, umazać w pierwszym błocie, zasnąć na kocu z mleczy, obudzić głosem ptaków!... -Starczyło mi tylko odwagi pomyśleć te słowa piękne i język stanął kołkiem... Dłonie zatańczyły...
A chcąc dowcipem błysnąć, spytałem resztką woli, czy mnie rozpozna Pani, gdy sześć miesięcy minie.
I tak od słowa, do słowa, choć nie pamiętam już, czy to mojego, czy Pani, pojawił się...
Wszystko dla tego spojrzenia...
Łabędź.
Wpierw ogarnęła mnie panika. Co teraz biedny zrobię, skąd mogę skrzydła zdobyć? Nie mówiąc już o dziobie!
Najświętszy Patronie Głupców, dlaczego tak mnie kochasz? Dlaczego swoją łaską naznaczasz wszystkie czyny? Tak chętnie bym uniknął tępego Twego wzroku! Przez dni przemykać cicho... ...eh...- tak miło jest mieć spokój... Nie! Ty patrzysz ciągle na mnie! I stroisz sobie kpiny! Tak bardzo chciałbym trwać ‘po prostu’. Jak liść, lub kropla wody... bez błazeństw i wypadków.
No dobrze, zgodziłem się na lipiec, zgodziłem na łabędzia. Myśl przyszła – może tak będzie lepiej, bo wszystko zrobię dobrze, niczego nie przeoczę. Czekałem i robiłem, robiłem i czekałem, aż się pojawił.
Wszystko dla tych kroków lekkich...
Łabędź.
Robiłem go pół roku. Jest piękny, jest dostojny, wypięta dumnie pierś i męski poblask w oku.
Najświętszy Patronie Chłopców, wiesz? Lat mam już trzydzieści! I dosyć krótkich spodni, mężczyzną chciałbym zostać, pobluzgać, połajdaczyć, na dziwki czasem skoczyć i wiedzieć jak kobietę po męsku trzeba podejść, narobić trochę dzieci.
Chciałbym o Święty Chłopcze! Do łóżka pójść z kobietą, a nie po parkach błądzić, albo udawać ptaka!
Wszystko dla tych ust miękkich...
Łabędź.
(a szczerze, to bardziej wolę wrony...)
Idę do parku, -w torbie schowany...
Wszystko dla tego dotyku...
Łabędź.
Pusto. Nikogo nie ma. Staruszek nie ma, dziewuszek nie ma i z dziećmi matek. A wkrótce będziesz Ty.
Cierpliwie czekałem pół roku. Gotowy już sto razy. Sto prób, sto testów. – czy skrzydła dobrze zszyte, czy dziób jest kształtny dosyć, czy całość nie utonie. Naprawdę pierwsza klasa!
Więc szybko, by nikt nie zauważył. Zapinam by nikt nie zauważył. Na trawie leżą spodnie, koszula, a obok, o świcie pusty jest park, nikt nie chodzi, nie siedzi, nie biega, na środku czesząc dziobem jak śnieg białe pióra, stoi.
Wszystko dla tego śmiechu ciepłego...
Łabędź
Gotowe.
Czekam, aż wzejdzie słońce. Przyjdziesz tu razem z nim. Czekam. Staruszka przyszła z pieskiem. Piesek chciał mnie obsikać. Ucieka piszcząc piesek, bo w zad go kopnął.
Wszystko dla tych drgnięć ciała...
Łabędź
Wschód słońca dawno minął, a Ciebie jeszcze nie ma. Ludzie się już zjawiają. Ktoś zabrał moje rzeczy. Trochę się czuję speszony, jako ten biały.
Wszystko dla tej tęsknoty...
Łabędź
Godziny mijają powoli. Słońce już stoi w zenicie, tu w środku jest tak gorąco! Czekam na Ciebie, Pani, bo cierpliwości mam wiele, ale zaczyna mnie wkurzać, parzyć i uwierać.
Może byś w końcu tak przyszła! Nie chciałbym zacząć myśleć źle o Tobie, ale noc nastała. A to już jest brak szacunku, gdy spóźniasz się prawie dobę!
Nie pamiętam nawet jak zasnąłem gdzieś pod krzakiem, zmęczony, wyczerpany i głodny. Obudził mnie w nocy skowronek i świerszcze, co siadły opodal. Przez cały dzień nic nie jadłem, teraz dopiero to czuję. Wcześniej z wrażenia, zmęczenia, gorąca, i czegoś jeszcze, zupełnie jeść zapomniałem. Przeszedłem się po parku, człapiąc płetwami, kręcąc kuprem, gęgając, dla niepoznaki. Pod jakąś ławką znalazłem kanapkę, pewnie bachor niegrzeczny ją tu schował. Lecz jak ją chwycić? Jak zerwać torebkę, papierek, gdy tylko dziobem skubiesz? Udało się, chleb razowy, kiełbasa. Smaczne. Syty pod ławką zasnąłem.
O zgrozo! Przespałem świt! Ludzie już się zjawiają i dziwnie na mnie patrzą, - co robi pod ławką, śpiący ze skrzydłem pod głową.
Wszystko dla tego westchnienia...
Łabędź
Dzień minął powoli, dzieci ganiały mnie z kijem. Nie mogłem się wydać, to tylko syczałem i skrzydłami tłukłem. W końcu uciekłem do wody. Cały mażąc się w błocie i glonach, a ryby szczypały mnie w stopy.
Przez moment przypomnieć sobie nie mogłem. Przez chwilę siedziałem w wodzie, patrząc wzrokiem tępym na ludzi i szukałem powodu, dla którego płetwy mam zamiast stóp, dla którego podrapać się po głowie nie mogę. Tylko, co najwyżej kuper dziobem poczochrać albo skrzydła. Przez sekundę zwątpiłem, w to, co mnie z latarniami łączy i domami za górką, z samochodami i panią w bikini, opalającą się na brzegu sadzawki... Pani? A!!!... Pani przyjść miała! Sekundy tkwię tu już, minuty, dni i czekam, aż przyjdzie Pani, spojrzeniem, jednym, słowem, w człowieka na powrót mnie zmieni! Ludziom przywróci, sercem obejmie, wzrokiem ukoi, dotykiem uniesie... Czekam, czekać potrafię, tak jak bohaterowie wojenni potrafią kolumnami ginąć. Dni potrafię przeczekać, miesiące, patrząc jak mijają. Tylko, w jakim celu? Czy zjawisz się w końcu? Czy może czekam na próżno i czas trwonię? Może to wszystko były jednak żarty, a ja głupi, poważnie je traktując...
Z takim brakiem szacunku, nie miałem okazji się spotkać ! Zamiast obrazić się, do domu pójść, telewizję pooglądać, albo, chociaż do Mamy zadzwonić i pożalić trochę, siedzę w tym durnym parku, opędzam przed ludźmi, zwierzętami i wrednym słońcem, przebrany za ptaka i czekam, aż przyjść raczysz, a to przecież już drugi dzień mija. Słońce niedługo stąd pójdzie, zostawi na pastwę kłusowników i cieni.
Głodny jestem, chleba rzucają jak na lekarstwo, woda zielona, pewnie od glonów i taka mdła jakaś, piję ją jednak, bo do fontanny nie dojdę, zanim to zrobię psy mnie dopadną, dzieciaki rozwrzeszczane, i zboczeńcy, – choć śliczny ptaszku... Mam w ogrodzie jeziorko piękne jak z bajki...
Czy zjawisz się w końcu?
Kolejna zastała mnie w parku noc. Ptaki wszystkie ucichły, czasem słychać tylko jak pisklęta przez sen się kłócą i jak sowa zakaszle mimowolnie. Ludzie sobie już poszli. Dziwny jest ten mój park, gdy opustoszeje, przytulny się robi i taki domowy.
Nie zjawiłaś się, kolejny dzień minął. Już trzeci, czy może dziesiąty. Czekałem noc całą i ranek, i w słońcu stałem pocąc się, łudząc, nerwowo rozglądając, patrzyłem jak zachodzi na tle budynków wysokich i brzydkich, a Ciebie ani śladu. Żeby, choć ślad był, odcisk małej stópki na trawie znikający szybko, ale jednak Twój! Wiedziałbym wtedy, chociaż, że byłaś, że świat się już dla mnie skończył, że poszłaś. I nigdy więcej... Że nikt już nie sprawi, iż zniknie.
Wszystko dla tych włosów pachnących.
Łabędź
Zasnąłem wyczerpany, nie myśląc już o tym czy znajdziesz mnie, czy przeoczysz. Jeśli mamy się spotkać, tak będzie. Jedyny ze mnie przecież w tym parku.
Wszystko dla tego ukrytego przed mym wzrokiem ...
Łabędź
Miałem dziwny sen. Śniło mi się, że ktoś mnie głaska po głowie, dłonią miękką i ciepłą. Obudziłem się. Park pusty i głuchy otulony przez mgłę, był jak niebo bezkresny i czysty. Nade mną pochylała się staruszka. Piękna jak świt, patrzyła wzrokiem lśniącym, niczym lód i uśmiechała się smutno. Nie przestając głaskać mojej głowy, spytała.
-Dlaczego tu jeszcze jesteś mój mały? Czy nie widzisz tego, co się dzieje? Myślisz, że ona kiedyś przyjdzie, że będzie pamiętać o Tobie? Człowiek?... Myślisz, że pozna w tych skrzydłach, tym dziobie, tego, którego pół roku temu widziała przez chwilę? Że przybiegnie prosto do ciebie i przywita, nie tak jak wita się brata, lecz czule, powoli, powoli? Tak, iż każde nawet najmniejsze pióro będzie jak naelektryzowane, tak iż zapomnisz na moment, kim jesteś. Czy myślisz, że wtedy ty skrzydła dumnie rozłożysz, delikatnie posadzisz na sobie i odlecicie razem, daleko...? Myślisz, że tak będzie...? Uważaj! Gdy spotkamy się znów... – Zasnąłem.
Obudziły mnie pierwsze promienie słońca. Wszedłem do wody, przepłynąłem się trochę, napiłem i zjadłem kromkę chleba rzuconego wczoraj. Rozpostarłem skrzydła, dumnie przeszedłem dwa kroki.
Jak pięknie jest w tym parku! Jak cicho, gdy dzień się zbliża. Przypomniał mi się sen. Przedziwny. Staruszka, kim była? Czy to był sen? Nie wiem.
Przeszedłem się. Niezdarnie jakoś. Dni minęło już tyle, że... Dni, od czego? Jestem tu tak długo i czekam... Czekam aż przyjdziesz.
Na środku parku wpatrzony w puste alejki stoi.
Wszystko dla tego gładkiego dzioba.
Łabędź
Zaraz, zaraz, dlaczego tkwię tu, głupoty wygaduje, jak ostatni idiota? Przecież mam obowiązki. Stoję machając skrzydłami na środku parku, a tam, całkiem niedaleko tyle się dzieje rzeczy. Tyle spraw ważnych. Czas skończyć tę farsę! Pewnie już dawno zapomniałaś o lipcu, o dniu, kiedy mieliśmy się spotkać i o mnie!
Pora zrzucić to wdzianko i do ludzi wrócić.
...Może jeszcze tylko raz przepłynę sadzawkę... -To takie przyjemne, sunąć powoli, leniwie poruszając płetwami, zanurzając łeb, czochrając skrzydła... Wieczór zastał mnie w wodzie, tak miło jest pływać, dostojnie w tę i z powrotem, wąchając wiatr, przed słońcem w krzakach chować - żar płynie z nieba wyjątkowy. Dobrze, że biały jestem, a nie czarny, jak jakaś, okropna, dajmy na to, wrona!
Poszedłbym już do domu, ale tak rzadko mam szansę spać pod gwiazdami. Rosa, gdy opada, jest jak całun, przykrywa wszystkie troski, zamienia je w małe ulotne kropelki. A trosk mam tyle, że zmieścić nie mogę ich w sercu, upycham po kieszeniach, torbach, za pasek wtykam. Gdy noc jedną na wysepce małej, porośniętej trzciną, spędzę, niczego nie zmienię, nie zepsuję, nie naprawie, a ile radości mi to da na potem, na jutro, gdy znów za biurkiem siądę.
To będą moje tajne wakacje...
Dni mijały jeden po drugim i łabędź zadomowił się w parku zupełnie. Staruszki mówiły do niego „mój mały łabądku”, co poruszało w nim jakąś dziwną strunę, kojarzyło się z czymś, czymś mglistym, lecz przyjemnym, z czymś, co chciałoby się pamiętać. Niestety, może od czerstwego chleba, a może od zielonej wody, łabędziowi coraz bardziej słabła pamięć, słabła w zastraszającym tempie. W tempie tak zastraszającym, iż myślę czasem, że stać się to mogło tylko za sprawą jakiś potężnych czarów! Zajmował się łabędź tymi dniami, tym, czym zająłby się na jego miejscu, każdy inny, czasem tylko myśl dziwna przemykała mu przez główkę małą, coś o porankach, o czekaniu, o wronach czarnych, a jak podłych i brzydkich, o mieście i o ludziach. Lecz zwykle myśli te trwały tylko chwilę, nie przerywając nawet, jakże pochłaniającego czochrania, czy cedzenia planktonu. Tak, niezauważony, niczym tajny agent zimy minął lipiec. Trawa palona dzień w dzień przez złośliwe słońce, pożółkła. Dzieci spędzające w parku całe dnie opaliły się na brąz a łabędź osiągnąwszy stan idealny pływał sobie spokojnie, czasem tylko nerwowo machając skrzydłami, jakby chciał gdzieś polecieć, ale że nie bardzo wiedział jak to się robi, kończyło się na machaniu.
Ostatni dzień lipca. Łabędź przechadza się po parku, czasem podskakuje, syczy. Wyjątkowo nerwowy. Dzieci przyzwyczajone już do tego wielkiego łagodnego – czasem pozwalał nawet głaskać się po głowie, ptaka, uciekają wystraszone jego krzykami i nerwowym potupywaniem. A że wielki to łabędź niespotykanie, uciekają w popłochu. Dorośli też i psy.
A on, tak jakby myślał o czymś, jakby coś go w środku kłuło, kolec wbity w serce, jakby poruszony złośliwym paluchem, jątrzyć znów zaczął. Lecz nie wiedział, co to za drzazga, nie był w stanie pojąć nic z tego, co się z nim dzieje, ani dziwnej tęsknoty do ludzi ani też nieodpartej żądzy wznoszenia się i kontaktu z bezmiarem nieba. I pewnie męczyłby się jeszcze biedak czas jakiś, gdyby nie przypadek, ten wścibski koleś, wtykający nos w nie swoje sprawy, szperający w zapomnianych zbrodniach, wywlekający je na światło dnia, a pomagający innym jeszcze podlejszym ukrywać się w nieskończoność, ten neutralny, podobno, ojciec ludzkości. Sprawił on, że Łabędź w chwili zapomnienia, podczas schodzenia do sadzawki po dość stromym brzegu, potknął się. Zamiast jednak stoczyć się niechybnie w dół, zaczął machać gwałtownie skrzydłami, przeleciał parę metrów, po czym, jakby zdając sobie sprawę, że stało się coś dziwnego, runął do wody. Tak zaczęły się Łabędzia próby latania, a że podszedł do nich z wielkim zapałem, prawie jakby nigdy tego wcześniej nie robił, a marzył o tym całe życie, gdy nastała noc, latał już nienajgorzej.
Urosła wtedy w nim, niewypowiedziana słowami, może widoczna trochę w ruchach, w bezustannym zrywaniu się i osiadaniu na powrót w wodzie, decyzja zmiany. Nie mógł przypomnieć sobie, co trzyma go w tym nudnym parku, na zewnątrz w pięknym świecie dzieje się tyle rzeczy. Tyle jest parków, tyle jezior, tyle tysięcy jezior, niebo niezdobyte. Szuwary, których nie odkrył jeszcze żaden łabędź i jeszcze tyle, tyle cudów...
Tak sobie myślał Łabędź, na swój łabędzi sposób. A z myślenia tego, z tego długo tajonego pędu do zmiany, powzięła się decyzja odlotu. Sierpień wydawał się Łabędziowi doskonałym terminem by zmienić miejsce, by zobaczyć coś nowego, uszczknąć światu, kawałek piękna.
Tej nocy zasnął szczęśliwy na brzegu sadzawki, śniąc o wodzie błękitnej i chmurach. O łąkach bez początku i końca, o wielkiej ciszy i ... o kobiecie pięknej i dumnej, tak jak by była samą łabędzi Królową.
Gdy tylko obudził się. Poczuł przypływ podniecenia, jakiego nie zdarzyło mu się przeżyć jeszcze nigdy. Szybko dokonał porannej toalety, nastroszył się dumnie, podjadł chleba, którego teraz, gdy był już symbolem parku i wszyscy go wielbili, miał nad miarę, tak, że większość oddawał głupawym kaczkom. I zaczął szykować się do odlotu.
Świt zbliżał się, a ranek był piękny, mgła opadła, wypełniając wszystkie zagłębienia jak mleko porozlewane przez kota łapczywego. Łabędź przepłynął się ostatni raz po sadzawce, z którą zdążył już zżyć się tak bardzo, że jeszcze nim ją opuścił, czuł narastającą, irracjonalną zupełnie tęsknotę. Zwalczył ją jednak w sobie, na jeden z nie znanych nam łabędzich sposobów, i poderwał się do lotu. Okrążył park, i wrócił do wody. Jakże piękny to widok, świat z góry. Doznania rozdzierały go, wypełniały, każde wolne w nim miejsce, lecz nie wiedząc, czemu, nie mógł podjąć tej ostatecznej decyzji i odlecieć. Postanowił poczekać na pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Gdy tylko pierwsze żółte smugi przedarły się przez liście. Łabędź zamachał parę razy potężnymi skrzydłami i ruszył. Poderwał się i zaczął wznosić, by wykonać ostatnie pożegnalne kółko wokół parku, w tym samym momencie do parku wbiegła zdyszana, mówiąc do siebie – żeby tylko pamiętał, że to miał być pierwszy sierpnia... -Piękna kobieta.
Łabędź przelatując nad nią poczuł coś dziwnego, jakby rwanie w środku, stukilowy kamień ciągnący go w dół. Lecz leciał już i nic nie mogło zawrócić go z drogi...
Jakby na powitanie oboje pomyśleli:
-Jaki piękny,
Łabędź,
-Jaki piękny,
(zniknął za drzewami, a razem z nim,)
Wszystko dla tego pędu powietrza.
Człowiek.
[/b]
300 dni później. wszystko było tak samo....
wszystko się zmieniło. i to był konstans.