"Miron i jego bohema"
Od dziś w kinach obraz Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas" o niezwykłej przyjaźni Mirona Białoszewskiego i Jadwigi Stańczakowej. To jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat
Najpierw, w połowie lat 80., Andrzej Barański chciał ekranizować "Zawał" Białoszewskiego. Nie dostał zgody od Leszka Solińskiego. Jadwiga Stańczakowa przesłała mu jednak swój "Dziennik we dwoje", a Barański zobaczył w książce temat na film.
Na realizację czekał aż siedem lat. Miał być bardziej epicki, z większym oddechem, ale na kinową taśmę zabrakło pieniędzy - trzeba było zmieniać scenariusz. Kiedy w Gdyni Barański odbierał nagrodę prezesa TVP, ktoś zapomniał o pieniądzach. Potem dwa lata w poczekalni - gdyby nie odważny, niezależny dystrybutor, jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat pewnie w ogóle nie trafiłby do kin.
Pech? Złośliwość losu? Jedno z ulubionych słów Barańskiego to: "dzielność". Wszyscy jego bohaterowie na swój sposób pokonują opór materii, wyrastają ponad siebie, mozolnie układają sobie życie na peryferiach wielkiej historii. "Czy to życie [niewidomej] jest gorsze?" - pisała Jadwiga Stańczakowa, która straciła wzrok po urodzeniu córki. "Trudniejsze - tak. Ale gorsze - nie. Bo daje niemal bez granic rozbudować się od środka".
Być może dlatego produkcyjnych ograniczeń w "Parę osób, mały czas" nie widać. Kto wie, może ten niezwykły film właśnie w takiej "ścieśnionej" na siłę formie w niecodzienną relację między "wielkim pisarzem" a poetką o "małej sławce na miarę Polskiego Związku Niewidomych", w środowisko skupionej wokół Białoszewskiego "bohemy czasów gierkowskich" wnika lepiej, bo bardziej od środka?
"Buty ciasne, kupcie mi buty!"
Jadwiga Stańczakowa miała 60 lat, gdy poznała o trzy lata młodszego Białoszewskiego. Przyszła na jedno ze słynnych wtorkowych spotkań w mieszkaniu poety i spośród wszystkich gości stała się kimś najważniejszym. Poznajemy ich już wtedy, gdy stali się sobie niezbędni.
"Anula i Agnieszka urządziły mi parogodzinną psychodramę - wyznaje w pewnym momencie zawstydzony Miron. - Mówiły, że czasem źle cię traktuję". Z pozoru tak to wygląda. Stańczakowa jest jego "ślepą sekretarką", przepisuje mu wiersze na maszynie, prowadzi korespondencję, walczy o telefon. Przypomina o ubraniu, pieniądzach i gorącej zupie, załatwia hydraulika. On bywa narcystyczny i kapryśny, zaczyna rozmowę od "Buty ciasne, kupcie mi buty!", przychodzi w środku nocy albo znika na tydzień i tłumaczy z przekąsem: "Nie zawsze chcę do ciebie, moja Jadziu: czasem chce mi się do innych".
Jadwiga najczęściej go broni. Wie, że jest dla niego kimś więcej niż opiekunką. To dla niej Białoszewski przynosi goździki i ostróżki "pachnące wszystkim, nawet miętą i kawą", to jej kupuje płytę z Monteverdim i jej opisuje świat. To Miron wreszcie próbuje wybudzać Stańczakową z depresji, czyli - jak mówi - "zagapienia się w pesymizm".
Gdy zazdrosny Białoszewski spróbuje zniechęcić ją do poezji, ona nie wytrzyma: "Mam cię w dupie. Chcę pisać i będę pisać". A przecież to właśnie Miron da Jadwidze najcenniejszą radę: pisz o tym, jak widzisz świat, nie widząc.
Ani przyjaźń, ani miłość
Na czym polegał fenomen ich relacji? On - neurotyk (taki jest przynajmniej w filmie) - malował okna na czarno, ona - o "duszy depresyjnej" - od dziecka lubiła ciemność. "Dobrze się czułam w ciemności, oczywiście nie tej, do której mnie teraz życie zmusiło" - notowała w "¦lepaku". Była zachwycona tym, co pisał, mówiła: "Jesteś moim mistrzem". W jego wymaganiach ponad możliwości kobiety niewidomej, w opryskliwości, chwilami nawet okrucieństwie krył się stosunek całkowicie serio. Dla niego była kimś "normalnym" i niezwykle bliskim: "Może przy ludziach trzeba udawać, ale kiedy jesteśmy we dwoje Czasem trzeba się wyzłościć".
Ten specyficzny związek nie daje się zamknąć ani w określeniu "przyjaźń", ani "miłość". Od początku były w nim zresztą osoby trzecie. Przyjmowano to naturalnie, choć nieostrożne słowa Białoszewskiego - "To nie jest moja żona" - musiały boleć.
Ta dziwna i fascynująca relacja ożywa w filmie dzięki dwóm wybitnym kreacjom aktorskim. Krystyna Janda (nagroda w Gdyni) jako Stańczakowa gubi nadekspresyjność, mówi trochę tak, jakby czytała, wydaje się fizycznie i emocjonalnie naga. Andrzej Hudziak (nagroda w Karlowych Warach) ma zupełnie inną, własną intonację, wyrzuca z siebie urywane zdania, z łatwością przechodzi od gniewu do czułości. Jest trochę nieobecny, a przecież swoją uwagą magnetycznie przyciąga innych.
Dzięki aktorom tego intensywnego i subtelnego zarazem związku nie ma potrzeby nazywać wprost. Pozostają mgnienia, przyziemne drobiazgi, spacery po Warszawie, jazdy nocnym tramwajem. Próby "łapania radości za ogon", bo "nawet jeśli się wyrwie, zostaną pióra". "W granatowej torbie/leżały/róże, pomidory, ogórki/ I lataliśmy z tą torbą/ po Warszawie/ za szczęściem".
Pustka w głowie, złe sny
Andrzej Barański opowiadał mi, jak w dzieciństwie chodził na pastwiska. "Postanowiłem kiedyś narysować konia. Ale tak, jakbym nie wiedział, że to koń. Tylko wrażenia, szkicowane ołówkiem ciemniejsze i jaśniejsze miejsca, bez żadnego obrysu".
Taki właśnie jest jego film. Ironicznie przywołany Sandauer z teatralną emfazą zaczyna tu swój wykład: "Spróbujmy umieścić Białoszewskiego na literackiej mapie ". Ale w tym filmie perspektywa jest inna. Niemal same plany bliskie, żadnego patrzenia z góry. Okruchy zdarzeń, fabularne plamy, jakby na gorąco chwytane dotknięcia rzeczywistości. Kamera Dariusza Kuca idzie za głównymi postaciami, zbliża się do nich i oddala, przenosi wzrok z jednej twarzy na drugą. Wyławia tylko wycinki, przypatruje się z boku, a czasem podgląda zza drzwi - jak wtedy, gdy Jadwiga mówi o "pustce w głowie", "złych snach" i zastyga nad umywalką.
Trochę na podobnej zasadzie funkcjonuje drugi najważniejszy bohater filmu - grupa znajomych, która u Białoszewskiego czyta wiersze, dyskutuje o literaturze, rozmawia o muzyce i buddyzmie. Film miał pierwotnie nosić tytuł "Bohema", ale czytana po polsku - w tym środowisku nie ma przecież artystowskich póz, zbiorowego zażywania narkotyków, awangardowości na siłę. Białoszewski i skupieni wokół niego ludzie tworzą w PRL-owskim świecie orzeźwiającą wyspę. I również dlatego to film przewrotnie współczesny.
Choć fabuła obejmuje tu okres od połowy lat 70. do roku 1982, to polityki właściwie nie ma (Jadwiga dowiaduje się od sąsiadki, że wprowadzono stan wojenny, bo telefon jest głuchy). W gorącym okresie strajków, "Solidarności", wyboru polskiego papieża toczy się życie zupełnie inne, bogatsze i ciekawsze. Oddzielone od wszystkiego, co stadne, nastawione na prywatność, oferujące wolność, która niezależna jest od kolejnych wirów historii.
Prawdziwe okulary Stańczakowej
Postawa Białoszewskiego nie kończy się zresztą w roku 1983, kiedy poeta umiera - wystarczy prześledzić filmy Barańskiego, od autobiograficznego debiutu "W domu", by zobaczyć, jak wiele go z twórcą Kici-Koci łączy. Ten outsider polskiego kina, którego fascynują stare, zużyte książki, a nawet kosztorysy krawców sprzed stu lat, zajmuje w polskim kinie miejsce osobne. I choć porzucił już awangardowe zabawy w teatrze i krótkich filmach, do dziś traktuje konkret jako punkt wyjścia do czegoś więcej.
W "Parę osób, mały czas" założył Jandzie prawdziwe okulary Stańczakowej, a filmowemu Tadkowi kazał wyjmować żubrówkę z prawdziwej, czerwonej szafki Tadeusza Sobolewskiego, zięcia Jadwigi. A jednak cały ten film, w którym powraca wątek starości, choroby, ciąży ku czemuś innemu. "Ale może, Miron, po śmierci coś jest?" - pyta Stańczakowa. "Eee, chyba nie. Wolałbym, żeby nie. Wdawać się w te byty nie wiadomo jakie - to mocno podejrzane".
Po latach Jadwiga odpowie mu wierszem: "Mój byt dany na ileś lat/ O ileś dłuższy od twojego/ zaplątany w ślepotę/ w tęsknotę/ Czy wart?".
¬ródło: Gazeta Wyborcza
Pozdrawiam serdecznie Pani Krystyno, i połamania nóg raz jeszcze..., ja zmykam do Pragi [/i]