2006-06-20 money.pl
Krystyna Janda
Zainwestowała w teatr ponad 3 miliony złotych, własny dom i życie rodzinne. Prawdopodobnie za jej życia inwestycja ta się nie zwróci. Na razie dba tylko o to, by wieczorne przedstawienia nie przynosiły strat.... Krystyna Janda opowiada o tym, jak na potrzeby własnych marzeń stała się bizneswoman.
Money.pl: Zdecydowała się Pani zainwestować własne pieniądze w prywatny teatr. I to całkiem duże, podobno kino kosztowało 1,5 mln złotych, a kolejne 2 mln zł - remont i wyposażenie... Czy to prawda, że w tym celu sprzedała Pani nawet dom?
Krystyna Janda: Tak , posiadaliśmy z mężem dom warszawski i duży dom rodzinny w Milanówku. Ten warszawski, droższy zdecydowaliśmy w związku z zakupem kina sprzedać.
Money.pl: Nie próbowała Pani skorzystać z jakichś form zewnętrznego finansowania? Aktor Emilian Kamiński - dla przykładu - postarał się o 5 mln euro dofinansowania z funduszy europejskich na adaptację budynku.
K. J.: Tak, złożyłam wniosek ZPORR, którego napisanie kosztowało mnie naprawdę sporo, ale nie otrzymaliśmy tego finansowania. W tej transzy przeszły podobno tylko wnioski spoza Warszawy. Moja Fundacja natomiast dostała w tamtym roku pieniądze z Ministerstwa Kultury, które umożliwiły realizację pierwszego etapu remontu Teatru - dzięki temu gramy już od siedmiu miesięcy. Napisaliśmy także wniosek do PFRONU w celu wyposażenia dużej sceny w urządzenia umożliwiające odbiór spektakli przez osoby niedosłyszące. W tym roku Ministerstwo Kultury rozpatrzyło pozytywnie nasz kolejny wniosek. W ramach programów operacyjnych otrzymaliśmy dofinansowanie na kolejne prace remontowe teatru. Mamy nadzieję, że ta pomoc pozwoli otworzyć Dużą Scenę teatru w końcu października. Przed nami jednak jeszcze wiele pracy. Nie mam na przykład zielonego pojęcia, za co kupimy fotele do dużej sali.
Money.pl: Czy prywatny teatr jest przedsiębiorstwem? Czy jego zorganizowanie wymagało zrobienia biznesplanu? Albo przynajmniej rachunku zysków i strat?
K.J.: Oczywiście. Wszelkie nasze posunięcia wymagały takich prognoz. Wiemy jednak, ze teatr to miejsce produkcji sztuki, a nie produkcji wódki. Jest wiele tak niewiadomych wśród danych, że można posługiwać się jedynie bardzo, bardzo teoretycznymi założeniami. Artystą się bywa, nikt na świecie nie wynalazł recepty na udaną premierę teatralną. Dodatkowo, teatr łatwy, teatr farsy , komedii i chodliwych aktualności mnie nie interesuje. Tu właśnie leży problem. A my bez dotacji musimy się nie tylko utrzymać z biletów, ale także produkować nowe rzeczy.
Money.pl: Czy Teatr Polonia przynosi zyski?
K.J.: Nasza mała scena ma w tej chwili 100 miejsc. Na niektóre tytuły wchodzi 120 osób. Nawet 100-procentowa frekwencja umożliwia jedynie pokrycie kosztów eksploatacji spektakli oraz kosztów stałych teatru. Proszę wziąć pod uwagę, że w Polonii zatrudnione są na razie tylko trzy osoby na umowę o pracę. Myślę, że w tej sytuacji naszym sukcesem jest fakt, że w tym sezonie udało nam się wyprodukować aż pięć nowych tytułów. Nie byłoby to jednak możliwe bez wsparcia Biura Teatru i Muzyki m.st. Warszawy, które dofinansowało 4 premiery w ramach cyklu „Kobiety z Europy". Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej pomogła nam z kolei przy kolejnej produkcji, monodramie Ewy Kasprzyk.
Money.pl: A jakich zysków spodziewała się pani na początku istnienia teatru?
K.J.: Żadnych. Zakładałam, że przy tak ambitnym planie artystycznym i produkcyjnym w pierwszym sezonie będą duże „straty". Frekwencja, wpływy, szczególnie na przełomie roku, to znaczy tuż po otwarciu naszego teatru bardzo mnie zdziwiły. Mówię „straty", choć nie umiem myśleć takimi kategoriami, ekonomią. Przez 8 miesięcy funkcjonowania naszego teatru zyskaliśmy stałych, zakochanych w tym miejscu widzów. Stworzyliśmy dobre przedstawienia, które będą żyły, mam nadzieję, długo i które otrzymały świetne recenzje. To miejsce ma już swoją renomę.
Money.pl: Czy reklama nie pozwoliłaby Pani na zwiększenie przychodów? Niedawno słyszeliśmy o „żywej reklamie" odgrywanej na scenie przed przedstawieniem i w przerwach...
K.J.: Nie można zwiększyć przychodów, bo gramy już i tak dwa razy dziennie, przy pełnej publiczności, a sala ma określoną liczbę miejsc. Ceny biletów wyznaczyliśmy także na średnim, a nie najwyższym warszawskim pułapie.
Żywa reklama? W teatrze? Chyba nie. Jak wytłumaczyć potem, że ci sami aktorzy wchodzą na scenę i grają tragedie i historie ludzkie, pokazując prawdziwe wzruszenia, łzy nierzadko ? I ludzie mają uwierzyć w te historie i się też wzruszyć, zapomnieć o Bożym ¦wiecie za pomocą tych aktorów. To całkowite zaprzeczenie magii teatru. A może inni aktorzy tego wieczora, a ci co płakali jako bohaterowie, mają grać reklamy następnego wieczora, wtedy kiedy ci od reklam będą występować w poważnych rolach? Do niedawna aktorzy w teatrach mieli zakaz wychodzenia po spektaklu i wchodzenia do teatru tym samym wejściem co widownia, żeby publiczności nie odbierać złudzeń.
Money.pl: Czy na repertuar ma wpływ sytuacja finansowa? Czy musi Pani czasem rezygnować z ciekawych pomysłów i propozycji przedstawień z powodu pieniędzy, a dokładniej - ich braku?
K.J.: Oczywiście, że repertuar ma wpływ na finanse. Ale na razie nie zrezygnowałam z żadnego pomysłu. Ale też zaoferowałam widzom naszego teatru rzeczy różnorodne - i wesołe i smutne, i poruszające i bulwersujące. Każda scena nosi piętno szefa artystycznego. Ja stoję na scenie od lat, lubię widzów i ich znam, ale nigdy nie ulegałam słabości przypodobania się im za wszelką cenę, tak postępuje i teraz. Chcę, żeby czuli się, jak poważny, ceniony partner w pewnej dyskusji artystycznej. Partner i przyjaciel. Tak postrzegam każdego widza, i tego mniej wyrobionego, i konesera. Tyczy się to również młodzieży i dzieci. Nasza oferta repertuarowa jest jednolita programowo, ale zaadresowana do szerokiego spektrum widzów.
Money.pl: A czy w budżecie teatru przewidziane są wydatki na jego reklamę? Jeśli tak, to jakie to są sumy?
K.J.: Oczywiście, do każdego z tytułów przygotowujemy komplet materiałów, takich jak: ulotki, plakaty, programy. W ramach patronatów medialnych reklamujemy też nasze spektakle w prasie i radiu. Klejenie dużej ilości plakatów jest dla nas niestety zbyt drogie, tym bardziej że jako Teatr prywatny nie mamy cen ulgowych. Proszę jednak nie zapominać, że moja sytuacja jest jednak sytuacją specjalną. Jestem obecna w mediach od 30 lat i to stale . Przyjaźnię się z mediami, a idea pierwszego, raczkującego teatru, działającego na nowych zasadach uwodzi wielu ludzi i wielu z nich stara mi się pomóc. Są wśród nich i ludzie mediów.
Money.pl: Czy zajmuje się Pani również sprawami organizacyjnymi czy tylko artystyczną stroną tego przedsięwzięcia?
K.J.: Tylko artystyczną stroną. Teatr Polonia prowadzi pan Roman Osadnik, który przez ostanie lata był dyrektorem administracyjnym Teatru Rozrywki w Chorzowie. Choć i dla niego nasz Teatr jest wyzwaniem i zagadką. Zna od podszewki sprawy i problemy dużego teatru muzycznego, jednak teatru dotowanego przez państwo.
Money.pl: Czy zna Pani reguły wolnego rynku? Tu sztuka nie wiele ma do rzeczy... Rentowność, obroty - to się naprawdę liczy.
K.J.: Znam. I liczę tu na potrzebę publiczności spotykania z nami, z naszymi tytułami, potrzebę spędzania wieczoru w naszym teatrze. A my na razie dbamy tylko o to, żeby wieczory bilansowały się zerowo, żeby za dużo nie dokładać do każdego wieczora . Ale to początek. Otwarcie dużej sceny wciąż przed nami. Przy 280 miejscach na widowni zaczyna się już jakaś rozmowa o możliwości względnie stabilnego funkcjonowania teatru i utrzymania go. Choć podobno granica opłacalności to minimum 500 miejsc na sali...
Money.pl: Czy zakładając własny teatr marzyła Pani o niezależności, własnym, rentownym i gwarantującym stałe dochody biznesie, sztuce dla sztuki czy chciała Pani zmienić coś w polskiej kulturze współczesnej? Może podjęła się Pani działalności misyjnej?
K.J.: Zakładając własny teatr, działałam jak marzycielka i ktoś, kto rzeczywiście chce się wybić na wolność, niepodległość artystyczną. Znajomi mówią, że ten Teatr powstał z protestu artystki i w zaślepieniu, w uniesieniu gniewem nawet. Zaczynając, wiedzieliśmy z mężem, że nasza inwestycja nie zwróci się za naszego życia, a może i nigdy. Ale jak się okazuje, nie miało to większego znaczenia. Powiem jedno, warto spełniać pragnienia i realizować swoje marzenia. Po tych 17 miesiącach jestem innym człowiekiem. Co prawda ledwo stoję na nogach ze zmęczenia i nie przespałam spokojnie ani jednej nocy, ale nie żałuję. Pieniądze to nie wszystko, że zacytuję taki banał. Mój mąż pracuje w tej chwili w Ameryce, żeby znów je utopić w tej budzie, jak mówi, w tej utopii. Ale jak twierdzi nasz dyrektor, pan Roman Osadnik, byle byśmy zbudowali, a potem nie będzie tak źle. Bylebym nie straciła głosu, nie zachorowała, nie złamała nogi, bo na razie na „mojej publiczności" trzyma się ten teatr.
Money.pl: To nie pierwsze Pani przedsięwzięcie biznesowe... Poprzednim było choćby wydanie książki. Czy to był rentowny biznes? Przecież chyba dla pieniędzy zdecydowała się Pani wydać w formie drukowanej internetowy dziennik..?
K.J.: Moje ksiązki wydaje duże wydawnictwo W.A.B., a nie ja.
Money.pl: Woli Pani być artystką czy bizneswomen?
K.J.: Bycie bizneswoman nie bardzo mnie interesuje i nie bardzo się do tego nadaję. Uważam, że szkoda każdej mojej chwili na bycie bizneswomen, lepiej, żebym grała, bo to przynosi pieniądze.
Money.pl: A czy w biznesie przydadzą się Pani umiejętności aktorskie? Do czego?
K.J.: W biznesie, jeśli w ogóle mogę się na ten temat wypowiadać, przydaje się inteligencja, żywość myślenia, odwaga, oryginalność, charakter. A to miałam zawsze - indywidualność. Mnie przede wszystkim przydaje się teraz moja wiara w Teatr, pracowitość i mój dorobek, nazwisko, które mi otwiera wiele drzwi, właściwie o każdej porze.
Nie jestem typowym przykładem, zaręczam.
Katarzyna Ogórek
http://manager.money.pl/ludzie/wywiady/ ... 66343.html