Film to nie hamburger - rozmowa z Robertem Glińskim
Filmweb: Jak doszło do tego, że został Pan reżyserem "Wróżb kumaka". Czy to Pan zabiegał o ten projekt, czy też sami producenci zwrócili się do Pana z propozycją współpracy?
Robert Gliński: "Wróżby kumaka" mają bardzo długą historię. Pierwsze plany ekranizacji powieści powstały zaraz po jej wydaniu na początku lat 90. Pierwotnie produkcją filmu zainteresowani byli Niemcy i miał to być niemiecki projekt. Na to jednak nie zgodził się Gunter Grass, który uważał, że film powinien powstać w takim duchu, w jakim utrzymana jest książka, czyli współpracy i pojednania. Zasugerował więc, aby "Wróżby kumaka" powstały jako koprodukcja polsko-niemiecka z polskim reżyserem za kamerą.
Wtedy scenariusz trafił do TVP, gdzie rozpoczęto poszukiwania reżysera. Projekt trafił do Andrzeja Wajdy, ale on nie chciał ekranizować tej powieści. Potem pierwsza wersja skryptu, autorstwa Pawła Huelle,,Paweł Huelle, trafiła do mnie.
Projekt od razu mnie zainteresował. Choć tekst, który otrzymałem nie był doskonały, wstępnie zgodziłem się na udział w projekcie z zaznaczeniem, że scenariusz zostanie gruntowanie poprawiony. To poprawianie, jak się miało okazać, trwało w sumie kilka lat.
Wiele wysiłku kosztowało nas zebranie funduszy niezbędnych do realizacji filmu. Mimo, iż podejmowaliśmy się ekranizacji powieści jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy były takie chwile, kiedy myśleliśmy, że obraz nie powstanie. Tylko "dzikiemu" uporowi moim i producentów zawdzięczamy to, że obraz w ogóle został nakręcony.
Filmweb: Czy Gunter Grass zaangażowany był w proces realizacji filmu?
Robert Gliński: Do pewnego stopnia tak. Zaakceptował mnie na stanowisko reżysera, jak również czytał kolejne wersje scenariusza sugerując nam, co wyrzucić a co poprawić. Kiedy zaczęliśmy kręcić zdjęcia dał nam już całkowicie wolną rękę.
Filmweb: Na konferencji prasowej, która odbyła się podczas festiwalu w Gdyni, mówił Pan, że powstało siedem wersji scenariusza, nad którymi pracowało w sumie trzech autorów. Dlaczego tak wiele wysiłku kosztowało ich napisanie skryptu. Czy to Gunter Grass odrzucał kolejne wersje tekstu?
Robert Gliński: Nie. Grass nie przeczytał nawet wszystkich wersji. Dawaliśmy mu do oceny tylko te, które naszym zdaniem były najbardziej obiecujące, a jego udział - co już mówiłem - ograniczał się do drobnych zmian i poprawek. To, że scenariusz się zmieniał wynikało z tego, że na film różnie patrzyli Niemcy i Polacy. Każda ze stron inaczej widziała tę historię i chciała co innego osiągnąć. Wiele czasu minęło zanim znaleźliśmy kompromis.
Filmweb: Tę ciągłe zmiany scenariusza nie pozostały bez wpływu na aktorów. W jednym z reportaży z planu zdjęciowego Krystyna Janda mówiła, że z racji ciągłych zmian jakimi podlegała jej postać ona w pewnym momencie poczuła się w tym wszystkim mocno zagubiona. Również na konferencji zaznaczyła, że jej zdaniem postać Aleksandry jest niespójna.
Robert Gliński: Wersji scenariusza, co już mówiliśmy, było wiele i może rzeczywiście Krysia czasem czuła się zagubiona, ale na pewno ja się tak nie czułem. Doskonale wiedziałem jak ma grać i jak mam pokierować swoją postacią. Wydaje mi się , że te zmiany, którym w wyniku ciągłych poprawek podlegała Aleksandra, wyszły w sumie filmowi na dobre. Bohaterka grana przez Krysię jest dzięki temu nieco chaotyczna, bardziej impulsywna i - w moim przekonaniu - ciekawsza. Zależało mi, żeby nie była taka sama przez całą akcjęfilmu i udało nam się to osiągnąć.
Filmweb: W jaki sposób dobierał Pan odtwórców głównych ról. Czy nazwiska Krystyny Jandy i Matthiasa Habicha pojawiły się jeszcze na etapie pierwszych prac nad scenariuszem, czy też ich obsadzenie jest wynikiem castingu?
Robert Gliński: Krysia Janda została zaangażowana do filmu jeszcze na długo, bo na 2-3 lata przed rozpoczęciem zdjęć. Inicjatywa, aby to właśnie ona zagrała Aleksandrę, wyszła od Niemców, którzy bardzo dobrze znają jej aktorskie osiągnięcia. Mnie ten pomysł od razu przypadł do gustu gdyż uważam, że prywatnie Krysia jest trochę podobna do Aleksandry, co widać doskonale na ekranie.
Dłużej trwały poszukiwania postaci Aleksandra. Rozważaliśmy różne kandydatury, ale ostatecznie stanęło na Matthiasie - popularnym i cenionym aktorze niemiecki.
Filmweb: W jaki sposób trafiła do filmu Dorothea Walda - artystka, która dla mnie okazała się największym aktorskim odkryciem tegorocznego festiwalu w Gdyni?
Robert Gliński: Dorothea Walda to jest mój sukces - jeśli mogę tak powiedzieć - bo to ja wyłowiłem ją spośród wielu aktorek niemieckich, które oglądałem na fotografiach i taśmach wideo w poszukiwaniu odtwórczymi roli Erny. Producent niemiecki chciał mi podsunąć inne aktorki, ale próbne zdjęcia udowodniły, że Dorothea jest najlepsza do tej roli.
Jednak nawet one nie do końca przekonały naszych niemieckich partnerów. Dorothea Walda jest aktorką, która w Niemczech grywa głównie w sitcomach, gdzie wciela się w postaci dobrych, choć nieco szalonych staruszek. Niemcy nie potrafili jej sobie wyobrazić w innej roli. Proponowano mi aktorki poważne, dramatyczne, wybitne, ale one wszystkie wydawały się w tej roli nieprawdziwe. Brakowało im ciepła i bezpośredniości, które ma w sobie Erna.
Ostatecznie, po wielu negocjacjach udało mi się postawić na swoim. Choć, muszę się przyznać, nie we wszystkich przypadkach nasze rozmowy z Niemcami kończyły się moim sukcesem. Po tym, jak udało mi się przeforsować udział w filmie Waldy niemieccy producenci stali się już ostrożniejsi i tak kombinowali, żebym obsadzał tylko tych aktorów, których oni chcieli.
Filmweb: Na planie filmowcy spotkali się filmowcy z Polski i Niemiec. Trudno było pracować posługując się jednocześnie dwoma językami?
Robert Gliński: Dwoma to mało powiedziane. Na planie porozumiewaliśmy się po angielsku, bo tym językiem mówiła większa część ekipy i po polsku. Wyjątkami były Dorothea Walda mówiąca tylko po niemiecku i Krysia Janda, która biegle porozumiewa się po francusku i partnerem jej rozmów najczęściej był Matthias Habich. Na planie słychać więc było aż cztery języki.
Filmweb: Fabuła filmu w dużej części dotyczy stosunków polsko-niemieckich - dawnych urazów, konfliktów, animozji i stereotypów. Są to rzeczy nie zawsze miłe dla mieszkańców żadnego z krajów. Czy w związku z tym nie zdarzały się takie sytuacje, że niektóre kwestie oceniane były przez stronę niemiecką za zbyt "ostre" i musieli je Państwo zmieniać?
Robert Gliński: Ani ze strony naszej ani niemieckiej nie było żadnych nacisków, żeby zmieniać kwestię mogące rzekomo podważać honor bądź znaczenie któregoś z narodów. Nasi bohaterowie rozmawiają o stereotypach jakie pokutują w relacjach polsko-niemieckich, ale jednocześnie są świadkami i uczestnikami zdarzeń, które tym "przesądom" przeczą.
Trudne rozmowy z partnerem niemieckim toczyliśmy na temat ostatecznego kształtu filmu - na temat jego długości, muzyki itp. Starałem się z tych negocjacji wychodzić obronną ręką, ale różnie to bywało.
Filmweb: "Wróżby kumaka" już wchodzą do kin. Zakończył Pan prace nad filmem, którego realizacja trwała parę lat i co dalej?
Robert Gliński: Z tym nigdy nie mam problemu. Zawsze wiem co dalej, bo mam w zapasie kilka scenariuszy, ktore chcę nakręcić.. Gorzej jest z pozyskaniem funduszy niezbędnych do ich realizacji.
W kinie interesują mnie generalnie dwa tematy: współczesność i historia. Chce więc robic filmy rozgrywające się tu i teraz, opowiadające poważnie o obecnej rzeczywistości. Bez żartów, dowcipów i groteski.
Kopalnią pomysłów dla filmowców jest w moim przekonaniu takżenasza historia - pełna zakrętów, konfliktów i wydarzeń, w których uczestniczyli ciekawi i oryginalni ludzie.
Nieszczęście moje polega na tym, że oba tematy nie są chętnie podejmowane przez rodzimych producentów. Historyczny dlatego, że jest drogi, a współczesny dlatego, że, zdaniem wielu producentów, publiczność nie jest zainteresowana oglądaniem takich filmów. W ich przekonaniu widz idąc do kina oczekuje rozrywki a nie chce oglądać siebie, swoich problemów i swojego świata. Ja stoję na stanowisku, że zadaniem reżysera jest opowiadanie o współczesnym świecie poważnie i prawdziwie. Za kilkanaście lat świat będzie wyglądał zupełnie inaczej i tylko my jesteśmy w stanie dopilnować tego, żeby pozostało po nim jakieś świadectwo.
Na moje projekty z reguły bardzo długo muszę zbierać pieniądze. Z początku mnie to irytowało, teraz przyzwyczaiłem się już do takiego stanu rzeczy. W moim przekonaniu film to nie jest hamburger, który można przygotować w 5 minut i jeszcze szybciej skonsumować. Film to jest coś, co jest ważne dla nas, dla naszej tożsamości, dla naszej kultury i co musi trwać przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Chciałbym żeby moje obrazy mówiły coś istotnego, niosły ze sobą jakieś przesłanie, nie zestarzały się szybko i jeszcze wiele lat później były pretekstem do przemyśleń i dyskusji.
Filmweb: Dziękuję bardzo za rozmowę