Droga Pani Krystyno
Chciałabym jeszcze odnieść się do Pani dziennika sprzed kilku dni. Nie szukałam w nim tak naprawdę odpowiedzi, lecz raczej potwierdzenia swoich przemyśleń. I znalazłam. Rozumiem Pani wątpliwości, wszak żyjemy w kraju katolickim. Krytyka nie zostawi prawdopodobnie na Pani suchej nitki za to, że na jedno z premierowych przedstawień wybrała Pani tekst wysadzany przekleństwami jak świąteczny sernik rodzynkami w wykonaniu mojej Mamy, że poszła Pani na łatwiznę wiedząc, że o tym, co szokuje natychmiast robi się głośno, a przecież o to właśnie chodzi w reklamie. Ale krytyk to też człowiek i musi przecież z czegoś żyć. Prawdziwa sztuka zawsze się obroni. Stojąc z boku i przyglądając się Pani pracy artystycznej słyszę przede wszystkim okrzyk radości, wolności: "Nareszcie jestem u siebie i mogę robić to, co mi się podoba". Jako widz trochę się czuję wyzwana, zaczepiona, sprowokowana z lekka, słyszę niemal jak Pani mówi: "Nie trudno kochać mnie, gdy wzruszam na Małej, gdy rozśmieszam do bólu brzucha na Shirley, teraz mnie kochajcie, kiedy bluzgam do Was ze sceny tak, aż Wam uszy więdną". Trochę czuję się wystawiona na próbę, może to akurat zbieg okoliczności, że w momencie, kiedy wychodzi Pani na nową drogę artystyczną, własną drogę, a może właśnie nie...
Oczywiście, że się trochę boję, a Pani nie? Ale życia też się trochę boję, a jednak od niego nie uciekam, więc z teatru też nie zwieję. Mam zaufanie do Pani. I to chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi.
Serdecznie Panią pozdrawiam