…dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie…”
– czyli na „zielonej Ukrainie"
Gdy późnym wieczorem przyjechaliśmy do Jaremczy, mM pierwsze co zrobił,
to poleciał do pierwszego sklepu/ czyt. sklepiku /, aby kupić turystyczna mapę gór…
bo bez mapy, nie da się przecież chodzić po górach!!!
sklepowa – zrozumieć, jakoś zrozumiała.. „kartinu wam nada”?
„naczewo wam kartina?”…
- no tych gór, aby szlaki zobaczyć…
oczy sklepowej zrobiły się okrągłe … wyszła zza stoła, otworzyła drzwi i machając ręką ku górom,
które były na wprost jej sklepu, powiedziała:
widzicie je? … prosto iść i na „wierchu budziecie”…
Uśmiałam się do łez, że mM ma zachcianki, górę widać z dołu, więc w czym problem????
mM uparty /jak to naukowiec, bez słowa pisanego – nic – nie umie
/
o „kartiny” /mapy/
pytał się naszych gospodarzy, u których nocowaliśmy, ale i oni map nie mieli…
Zapewniali, ze na górę prosto… ale widząc minę mM, zaproponowali, że nas rano podprowadzą,
i jak już będzie ścieżka, to wrócą i dalej pójdziemy sami.
Całą noc szybko śpimy, pełni emocji, że pierwsza nasza ukraińska, góra do zdobycia.
Po śniadaniu pakujemy plecaki, pelerynki, termosy, kompas, ubieramy koszule flanelowe,
kangurki /kurtki górskie/, podwójne, wełniane skarpety, sznurujemy traperki,
zakladamy plecaki na grzbiet i meldujemy się na werandzie.
Wala i jej mąż Pietia, biegają, coś załatwiają… ustalają, że poprowadzi nas na szlak Pietia…
w pełnym górskim rynsztunku, stoimy już na dróżce przed domem, zjawia się Pietia.. „idziom”…
padliśmy, bo…
Pietia w krótkich spodenkach, podkoszulce i japonkach na nogach już maszeruje przed nami…
Przechodzimy przez ulicę, lawirujemy wśród płotów jakiś domów, Pietia gazuje, my za nim.