Pani Krysiu, dzisiaj piszę w imieniu mojej przyjaciólki, którą dostałam w spadku po babci i mamie i z chęcią adoptowałam.
Jest to cudowna osoba o wielkim sercu i wielkiej wiedzy o teatrze. Czasami odnoszę wrażenie, że widziała i wie wszystko. Przez brata i bratową była blisko teatru Narodowego, ale nie o tym chciałam pisać.
Właśnie dzisiaj ją odwiedziłam i opowiadałam o Rajskich jabłkach na których byłam w zeszłym tygodniu, potem opowiadałam trochę o Pani Dziennikach i felietonach / ona niestety już nie może czytać co jest jej największą tragedią/ i powiedziałam, że jest Pani ogromnie wrażliwa na krzywdę dzieci- no i musiałam obiecać, że przekażę Pani tę historię.
Działo się to w Warszawie w Zamku Królewskim zimą 1939 r. To była bardzo mroźna zima. Marysieńka zwiedzała Zamek i nagle poczuła specyficzny zapach. To był zapach biedy /my już go nie znamy, ale ona twierdzi, że ludzie którzy raz go poczuli bedą pamiętali do końca życia/.
Poszła za tym zapachem do sąsiedniej sali. Tam wśród przepychu i obrazów stała grupka kilkuletnich żydowskich dzieci w kompletnej ciszy- okutana w jakieś chusty i gałgany, z których wyglądały wielkie czarne oczy- przerażone i zachwycone tym co widzą. Nad nimi wpół zgięty pochylał się mężczyzna i coś im tłumaczył. Marysieńka twierdzi, że takiego kontrastu nie widziała nigdy w swoim naprawdę długim życiu.