[color=green][/color]
Wychodząc wczoraj z kościoła, spojrzałam na staruszkę. Najpierw zatrzymałam wzrok na chodakach - trochę za dużych i wyraźnie znoszonych. Mocno kontrastowały z cieniutkimi jak patyczki nogami - opatulonymi grubymi czarnymi rajstopami. Ciekawe, czy Babcia kiedyś nie zgubiła tych butów... Butów jak butów, ale łańcuszka czerwonych, drewnianych koralików, ściśle oplecionych wokół dłoni - na pewno nie. Do tej pory, widząc w świątyniach modlące się starsze panie - myślałam o nich jako o "klepiących" paciorki. Wczoraj pierwszy raz spojrzałam na taką Babcię jak na kobietę ze sporym bagażem doświadczeń życiowych. Z pokładami mądrości nabytej przez lata. I pomyślałam sobie, że może to odmawianie różańca nie wynika z przesadnej pobożności, tylko z troski - o dzieci, wnuki. Z chęci wymodlenia im "lepszego" życia. I z pokory...
"Duchy Goi" zaskoczyły mnie... Drugo- lub trzecioplanowością nawet malarza i... ponadczasowością niektórych ludzkich zachowań. Ciekawe, że żądza władzy i strach przed innością od wieków nie zmalały...
I że między pobożnością a okrucieństwem jest tak płynna, milimetrowa wręcz granica...
Byłam rozgoryczona - ma moją niedawną sympatię, która - banał-kanał - zamieniła mnie na nowszy model. Traf chciał, że wyższy, bardziej seksowny, ale za to powszechnie nazywany w pracy, gdzie we troje mamy teraz nieprzyjemność rabotać: analfabetką, prostaczką, kolbą i chodzącą głupotą. Najpierw była złość, że w ogóle, potem niedowierzanie, że akutar ta, wreszcie pogarda, że zdradzając ją ze mną - po fakcie napomknął, iż "kogoś ma"...
Teraz przyszła zaduma - czy aż tak mu "dopiekłam", że 180-stopniowy płodozmian sobie zafundował? I refleksja - niewesoła - że ktoś, kogo uważałam za przyjaciela, kłamał do samego końca, nazywając mnie po drodze paranoiczką, a teraz nie ma odwagi spojrzeć mi w oczy...