Zaglądanie do Pani "Dziennika" weszło mi już w krew. I nawet nie wiem, kiedy to się stało. Ale jak już się stało, to niech jest.
Wpis rewelacyjny i na temat. Nie pozostaje nic innego, tylko tupać nogą.
Ośmielam się wysłać Pani w prezencie jedną z opowieści z "Leona, Zośki i Jaśka bez pesela". Dlaczego akurat tę? Bo jest o kocie, o butach i o wyglądzie w ogóle.
Śmiech to zdrowie. Jest Pani faktycznie boska, ale to już chyba ktoś Pani mówił. Życzę miłego czytania.
"Bardzo chudy kot"(9.11.2011.)
Dzisiaj robię sobie urlop od poważnych spraw, dzisiaj nie będzie ani o rodzinie zastępczej, ani o adopcji, dzisiaj będzie o tym, jaki to człowiek durnowaty czasami jest, jak mawiała moja babcia z akcentem zza Buga.
Pogoda za oknem szara i mglista i tak już od kilku dni. Od wczoraj piorę pościel, która w ogóle nie chce schnąć. Wywieszam na balkonie, nie wiem po co, potem przynoszę do mieszkania, a na końcu kładę na kaloryfery. I jak tak rano szarpałam się na balkonie z tą moją pościelą, zobaczyłam na podwórku czarnego kota, który właśnie czmychnął spod jakiegoś samochodu. Obraz nędzy i rozpaczy, oczywiście kot, bo auto całkiem niezłe. I wtedy przypomniała mi się historia, która właśnie związana była z czarnym kotem.
Dawno temu, kiedy Małego jeszcze nie było na świecie, co ja mówię, w planach go nawet nie było, a Duży i Średni, ledwo, co z pieluch powyrastali, dostaliśmy od teściowej pół świniaka. Tak to kiedyś trzeba było sobie radzić, żeby rodzinę wyżywić, zwłaszcza jeśli miało się w domu samych facetów. Radość była wielka, ale niestety i pracy przy tym mnóstwo. W dowód wdzięczności za świniaka, daliśmy w prezencie teściowej naszych chłopaków na dwa dni. Przecież musieliśmy teraz tym świniakiem się zająć.
Akurat przyjechał do nas w odwiedziny z zagranicy mój brat. Długo się nie widzieliśmy, więc bardzo nam ten świniak przypasował i te dwa dni urlopu też, które na niego dostaliśmy. Mąż pomógł mi przy tym nieszczęsnym zwierzęciu i według wskazówek teściowej, jak i co robić, do późnej nocy walczyliśmy z mięsem. Kroiliśmy, mieliliśmy, pakowaliśmy w woreczki i ładowaliśmy do zamrażalnika. Oczywiście teściowa nie omieszkała zwrócić mi uwagę, co trzeba mielić na mielone, a co nie, bo ostatnio z rozpędu schab pomieliłam i była na mnie strasznie zła. Za to kotlety mielone smakowały znacznie lepiej u mnie, niż u niej.
Zapach topionej słoniny roznosił się po całej klatce schodowej i nie tylko. Ostatnie, co nam zostało do zrobienia, to wlać roztopiony tłuszcz do słoików. Wszyscy uwielbialiśmy chleb ze smalcem. Teraz trzeba było posprzątać to wszystko i wynieść tony śmieci do śmietnika. Mój mąż wynosił śmieci, a mój brat wynosił piwo do pokoju, bo w końcu mogliśmy wyjść z kuchni i wygodnie sobie usiąść. I kiedy obaj wynieśli się z kuchni, a ja nalewałam tłuszcz, kątem oka zobaczyłam moją czarną jamniczkę siedzącą w drzwiach.
- Chodź tu, to dam ci coś dobrego- powiedziałam do psa i o mało słoik nie wypadł mi z ręki. Przecież pies był u teściowej z chłopakami!
Odwróciłam bardzo gwałtownie głowę, bo pomyślałam, że już od tych oparów jakieś zwidy mam, i w tym momencie to czarne stworzenie, które nie było moją jamniczką, tylko kotem, czmychnęło z prędkością światła do pokoju, do którego mój brat właśnie z namaszczeniem wynosił piwo.
- Kot!!!- usłyszałam krzyk.
Wparowałam do pokoju, po którym, jak oszalały, biegał, co tam biegał, mogę śmiało powiedzieć, latał kot, a mój bart stał w środku z dwiema butelkami piwa, uniesionymi w górę. No tak, napój bogów trzeba było chronić.
- Kot!- wrzasnął jeszcze raz mój brat.
- Widzę!
- On jest chyba wściekły, bo tak lata!
- Odstaw to piwo w bezpieczne miejsce, trzeba coś z tym kotem zrobić. Tam w małym pokoju są kalosze na ryby twojego szwagra i rakieta do tenisa. Ubierz te wodery i weź rakietę.
- Po co?
- Słuchaj, jak ten kot jest wściekły, to będzie atakował, a tak w nogę cię nie ugryzie, a jakby się rzucił na ciebie, to rakietą machniesz.
Nie wiem, czy autorytet starszej siostry zadziałał, czy strach przed wściekłym kotem, ale mój brat bardzo posłusznie wykonał polecenia. W międzyczasie zamknęłam drzwi do pokoju, żeby kot nie przedostał się do pokoju dzieci, przecież był wściekły, chyba. Bardzo delikatnie otworzyłam drzwi i kazałam wejść bratu.
- A ty?- spytał.
- No coś ty, ja się boję, poza tym nie mam kaloszy.
Nie bardzo chciał tam wejść, ale był facetem, a ja słabą kobietą, więc nie miał wyboru. Stałam przy drzwiach i nasłuchiwałam, była kompletna cisza. Za chwilę mój brat wyszedł z pokoju.
- Co jest?
- Nie mogę go znaleźć.
- Schował się, na pewno- powiedziałam szeptem- dobra, wchodzimy razem. Ty idziesz przede mną i trzymasz rakietę w pogotowiu, a ja szukam kota.
Weszliśmy do pokoju. Szłam za bratem trzymając się jego koszulki i bardzo uważnie rozglądałam się dookoła. Kota nie było.
- Musi tu gdzieś być- powiedziałam.
Oboje spojrzeliśmy na meblościankę, potem na siebie.
- Tam wlazł, na pewno, koty tak robią, chyba...- wcale nie byłam taka pewna, co koty robią, ale kot gdzieś musiał być, a to było jedyne miejsce, gdzie mógł się schować.
- Dobra, jak go wystraszę z tej strony, to on wyleci z drugiej, a ty otwórz drzwi od pokoju i wejściowe, to może sam ucieknie.
Otworzyłam drzwi pokoju, wejściowych nie musiałam, były otwarte. Pomyślałam, że mąż pewnie zostawił je otwarte, jak szedł ze śmieciami. Był tak obładowany, że nie miał jak ich zamknąć.
Wróciłam do pokoju, gdzie mój brat usiłował wypłoszyć kota zza meblościanki. Walił rakietą w mebel z takim impetem, że pomyślałam, że albo rozwali rakietę, albo szafę.
- Nie chce wyleźć-powiedział.
- Może już uciekł?
- Nie widziałem.
Zajrzałam za meblościankę, ale nic nie było widać.
- Wiesz co, zaczekamy na mojego faceta, on sobie na pewno poradzi z tym kotem. Chodź, zamkniemy drzwi, żeby nigdzie nie uciekł.
Wyszliśmy do przedpokoju i staliśmy nieruchomo czekając na naszego wybawcę. W końcu przyszedł.
- Gdzie ty byłeś tak długo?!- prawie krzyknęłam.
- Zapaliłem sobie jeszcze, tak fajnie na dworze, gwiazdy świecą...- nagle urwał i zaczął się nam bardzo uważnie przyglądać- co się dzieje?
- Co się dzieje?! Kot jest w mieszkaniu, na dodatek wściekły, nie można go wypłoszyć.
- Jaki kot, skąd?- mąż przyglądał się mojemu bratu bardzo dokładnie- po co ty te wodery ubrałeś?
- Bo kot wściekły jest, jak się rzuci do nóg, to wiesz...
- Aha... nie wiem...- powiedział drapiąc się w głowę.
- Chodź do pokoju, on tam jest i zrób coś z nim- powiedziałam zdenerwowana.
Weszliśmy do pokoju.
- To gdzie on jest?
- Za meblościanką- powiedzieliśmy obydwoje z bratem równocześnie, jak na rodzeństwo przystało.
- Gdzie?
- No tam wlazł- wskazałam palcem.
Mój mąż podszedł do meblościanki i zajrzał za nią.
- Przecież tu żaden kot się nie zmieści- powiedział spokojnie.
- Ale on był bardzo chudy- przekonywaliśmy.
- Jaki chudy?
- Bardzo chudy, o taki- pokazałam palcami.
- To taki by tam nie wszedł.
- Na pewno tam jest, taki był- pokazałam jeszcze raz.
- Za meblościanką jest trzy centymetry, nie więcej, nie ma takiego chudego kota.
- Jak to nie ma, przecież tu był, latał i w ogóle...- zatoczyłam ręką koło w powietrzu.
- Ty szwagier, po co ci ta rakieta?
- No.. w razie czego... ona mi kazała- wskazał palcem na mnie.
- Czy wy widzieliście, jak wyglądacie?- mój mąż zaczynał śmiać się po cichu.
Spojrzeliśmy na siebie. Mój brat w woderach po tyłek, z rakietą tenisową w ręce, ja z rozwianymi włosami, z których pewnie w czasie akcji "Kot", wyleciała mi spinka. Mój brat wyglądał jak idiota, ja pewnie nie lepiej. Nawet nie poszłam obejrzeć się w lustrze. W tym momencie mój mąż leżał już prawie na podłodze ze śmiechu, usiłując zdjąć ze szwagra te nieszczęsne wodery. Jak on je włożył, zastanawiam się do tej pory, bo były o dwa numery za małe dla niego.
Kota znalazł mąż, kiedy szedł za chwilę z następną partią śmieci. Siedział przerażony przed wyjściem i jak tylko zobaczył, że drzwi się otwierają, uciekł, jak mógł najszybciej. Wszedł pewnie do nas, zwabiony zapachem topionej słoniny, mając nadzieję, że coś mu skapnie. A tu nie dość, że nie skapło, to przeżył taką traumę, że kto wie, czy na wegetarianizm przeszedł.
Aha, wcale nie był chudy, a już na pewno nie wściekły. Jak się później okazało, to był kot sąsiadów z drugiego piętra. Nigdy więcej go nie widziałam. Kiedyś zagadnęłam sąsiadów o kota, powiedzieli, że jakoś ostatnio niechętnie wychodzi z domu. Wcale mu się nie dziwiłam. Biedak!"
Anita