Byłam wczoraj na Shirley... Drugi raz. Taki prezent na imieniny sobie zrobiłam... Pani w przerwie spektaklu dowiedziała się, że zmarł prof. Leszek Kołakowski, a ja zobaczyłam kilka nieodebranych połączeń w telefonie. Odpisałam wszystkim dzwoniącym pośpiesznie, że jestem w teatrze, oddzwonię później. I oddzwoniłam... Między innymi do dawnej przyjaciółki, której mąż z powodzeniem mógłby się nazywać Joseph... Co tam nazywać, on mógłby być chodzącą reklamą Josepha...
A miał być taki sam, jak tato tej przyjaciółki - tzn. serdeczny, miły, cichy, skromny i pod pantoflem. Oczywiście, po odpowiednim ułożeniu, ale skoro mamie mojej dawnej przyjaciółki udało się męża ułożyć, to i moja dawna przyjaciółka miała nadzieję, podpartą 99% pewnością, że jej się również uda. Wkrótce.
I faktycznie - udało się. I to nawet szybciej niż szybko. Tyle że to nie ona ułożyła swojego świeżo poślubionego męża, a... on ją i jej relacje z dotychczasowymi przyjaciółkami przy okazji też. Udało mu się to tym bardziej łatwo, że swoich przyjaciół nie miał.
Koniec końców - z przyjaciółek stałyśmy się dawnymi przyjaciółkami. Tym większa była wczoraj moja radość, że zadzwoniła, że pamiętała. Radość ta jednak była do czasu... gdy słuchając składanych przez nią życzeń, usłyszałam w pewnym momencie, że jej małżonek przyłącza się do życzeń, winszując - jakże by inaczej - dużo pieniędzy. Ugryzłam się w język, podziękowałam za jak najbardziej "życiowe" życzenia i pomyślałam sobie: skoro tego Josepha tyle kosztowało przylecenie do Shirley, to, ciekawe, czy kiedy już ją zobaczył, stać go było jeszcze na coś więcej...
Bardzo dziękuję za autograf.