przyzwyczajenie?

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

przyzwyczajenie?

Postprzez nat N, 22.02.2009 14:28

Matko jak sypie śnieg! Nie wiem jak tam w Warszawie i po drodze do Szczecina, ale niech Pani jutro uważa na ten swój tylnokołowy napęd. Zwłaszcza o tak wczesnej porze, bo pewnie jeszcze nie zdążą odśnieżyć i posypać solą. Drogowcy, wiecznie 'zaskoczeni' zimą ;)
Pani Krysiu, napisała Pani, że zaczyna się przyzwyczajać do tego, że taki świat, że co chwila ktoś z niego odchodzi. W pierwszych chwili przytaknęłam. Ale potem to do mnie wróciło i zaczęłam się zastanawiać. Nie, nie żebym się z Panią nie zgadzała, po prostu sama zaczęłam się zastanawiać.
No i cóż, nie wiem, wydaje mi się, że 'przyzwyczaić' się chyba jednak nie można. Może ewentualnie 'pogodzić'? Chociaż tego też nie jestem pewna. I to obojętnie czy chodzi o człowieka, czy jakiegoś domowego pupila. Nie wierzę też w przekonanie, że lekarze spotykający się ze śmiercią pacjentów są już "przyzwyczajeni", "okrzepli". Może i się tacy zdarzają, może, ale to chyba kwestia wrażliwości. Jakiś czas temu opiekowałam się kimś w hospicjum. Ogólnie przeżycie to było dla mnie nie lada i siedzi we mnie do dziś. Wiele mnie to kosztowało. Zwłaszcza, że relacja z tą osobą była dość nietypowa. Była to moja Pani Profesor z Liceum. Samotna. Jedyną rodziną była jej siostra i matka, ale to już bardzo starsza, schorowana kobieta, w dodatku siostra zakonna, na co dzień w Warszawie. Pomagała, ale niewiele mogła. Siostra sama z pomocą najbliższych przyjaciół też nie była w stanie zapełnić całego dnia, co dzień. Ja nawinęłam się przypadkiem. Byłam z inną znajomą nauczycielką w odwiedzinach. To, co zobaczyłam, wbiło mnie w podłogę... I wtedy padło pytanie czy nie mogłabym chociaż raz w tygodniu przychodzić na dyżury. Stojąc nad Jej łóżkiem nie umiałam powiedzieć nie, choć już wtedy wiedziałam, ile mnie to będzie kosztowało. Chodziłam na długo, ale faktycznie tylko raz w tygodniu, nie byłam zdolna częściej. Pół tygodnia przygotowywałam się psychicznie do tych kilku godzin, a potem drugie pół z nich leczyłam. Ale nie umiałam się wycofać. Zwłaszcza, gdy widziałam jaką Jej to sprawia radość. Do dziś jest to dla mnie pewną zagadką. To, że chciała żebym ja, Jej była uczennica w końcu!, przychodziła tam i widziała w takim stanie... Zwłaszcza, że nie życzyła sobie żadnych wizyt ze szkoły, uczniów, nauczycieli. Wszyscy, którzy mnie znali odradzali mi to, wiedzieli jak to się odbija no mojej psychice. Ja sama o tym wiedziałam, ale nie byłabym w stanie odebrać tych chwil radosci. Przez te kilka miesięcy poznałyśmy się z zupełnie innej strony. Zawsze była trudnym człowiekiem. Bardzo zasadniczym, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, arcytrudnym w rozmowie. Każdy bał się chwil sama na sam z "psorką". Nawet dorośli, nawet Jej koleżanki. I zawsze wszyscy byli w ciężkim szoku, zwłaszcza już wtedy gdy chodziłam do hospicjum, jak ja się z Nią dogaduję. Sama tego nie rozumiem. Śmiałam się, że może to dlatego, że obie byłyśmy spod znaku Ryb, urodzone dzień po dniu, tylko z przesunięciem wiekowym. Zawsze była jakaś niewytłumaczalna nić porozumienia, zrozumienia, choć scysje i złości też się zdarzały. Jednak te kilka miesięcy opieki i pomocy postawiło nas sobie nawzajem w zupełnie innym świetle. Paradoksalnie dopiero tam odkryłam Jej prawdziwą naturę, prawdziwy uśmiech, nieskrywaną radość z drobiazgów, umiejętność okazywania uczuć. Kiedy ostatni raz wychodziłam z hospicjum kilka godzin później nie było już do kogo wracać... Dopiero kiedy dostałam te wiadomość wszystko mi się ułożyło w całość. Wtedy po raz pierwszy nie spytała czy przyjdę, nie nalegała bym była jeszcze chwilę i chwyciła mnie za rękę. Jak tylko przekroczyłam próg i zostawiłam Ją z Jej przyjaciółką, zaczęły się...ogólnie mówiąc 'problemy' i po kilku godzinach wszystko ucichło na dobre...
Te wspomnienie powraca do mnie praktycznie codziennie. I właśnie ono, spośród wszystkich najbrutalniej uświadamia mi, że chyba nie można się przyzwyczaić. Pogodzić?...trudno, ale chyba prędzej.
Oj, przepraszam, że wprowadziłam taki nastrój. Pierwszy i ostatni raz.
To może za to przedstawię następcę, który okazał się następczynią, mojego Kubusia. Oto Stefan(ia). Miał być Stefan na cześć Stefana Batorego, na którego osiedlu mieszkamy, no ale...natura pokonała Stefana :)

Obrazek

Już na załączonym obrazku widać, że niezły z niej rojber, ale o tym to można by książkę napisać.
Pozdrawiamy obie (Stefa uwielbia robić chórki do Pani piosenek :))
Prostej, odśnieżonej i szczęśliwej drogi jutro.
N.
w szeregu biegniesz kilka lat,
a potem - jazda w boski sad!
Avatar użytkownika
nat
 
Posty: 3038
Dołączył(a): Cz, 22.01.2009 14:19
Lokalizacja: W-wa/Poznań

Powrót do Korespondencja