rażona zachwytem usiadłam i rozpamiętywałam sceny kolejne, następujące po sobie, jedna po drugiej. słowa, kierowane wyłącznie do mnie. oczy wpatrzone we mnie, które bezgłośnie opowiadały mi całą historię. i śmiech, śmiech o którym marzyłam, o który błagałam. symfonia dla uszu, symfonia dla serca. nagle odkryłam tajemnicę wiary, doznałam objawienia. oto dla mnie zagrała muza niebios, córka apolla. i nagle zrozumiałam, zapał tysięcy wiernych odmawiających dziękczynne modły, śpiewających psalmy i pieśni religijne, bo dotąd nie zaznałam Boskiej twórczości. lecz teraz pojęłam, że jest Boski twór, jeśli nie Bóg we własnej osobie, który w ciele kobiety, zszedł na ziemię i głosem pięknym, dojrzałym przemawia do mnie <i>kolejny szczęśliwy dzień</i>, kolejny jeden z wielu, i następny. i patrzę, chłonę, oddycham. płaczę i śmieję się razem z nią. bo nie ma nic innego, tylko ja i ona. jej gra, moje emocje, jej słowa, mój zachwyt, jej krzyki, mój płacz. i wszystko przejmujące, prawdziwe. bo ja zaczynam wierzyć, że te nogi, te ręce, że śmierć, że koniec, że szczęśliwe dni i already dead.
i siedzę i myślę, że już nic mi nie potrzeba, że teraz już nic mnie na świecie nie zdziwi, nie poruszy, że teraz kiedy ujrzałam już ją, kiedy ujrzałam sedno, nie warto w ogóle patrzeć, żeby nie zmącić tegoż cudownego obrazu, który mi się ukrył pod powieką, w głowie, w sercu, duszy. teraz powinnam stracić wzrok, nie dopuszczać wiązek światła pod powieki, albo umrzeć. mogłabym umrzeć z krystyną jadną pod powiekami. trwać samotnie w swym własnym teatrze, gdzie na scenie byłaby tylko ona. scena po scenie, bis za bisem.
http://bron-w-ustach.ownlog.com/szczesliwe-dni,1378593,komentarze.html