Albo bardziej realnie - w Polonii.
Cieszę się, że mój egzaltowany list sprawił Pani choć najmniejszą przyjemność. Jak go teraz czytam, to nie wierzę, że to ja pisałam. Nawet moja rodzina, kiedy im wczoraj opowiadałam o spektaklu, o Pani, o Shirley robiła oczy jak spodeczki i zastanawiali się, czy ktoś mnie nie podmienił. Stwierdzili, że chyba muszą Pani podziękować za "rozbrojenie" mnie, choćby chwilowe. No ogół emocje, czy to złe, czy pozytywne, mają wielki problem ze znalezieniem ujścia. Trzymam je w środku. Nie żebym nie chciała ich uwolnić, nie. Tylko jakoś tak...nie wychodzi. Wiem, że to słabo, wiem.
I tak się zastanawiałyśmy z tą moją Joanną od aparatu

A tu proszę, dwie godziny w towarzystwie Shirley Valentine i bach! Inny duch w człowieku!
Jak znam siebie, to wiem, że mi ten rewolucyjny nastrój prędzej czy później jednak codzienność odbierze, ale może chociaż do tego czasu uda się zaprowadzić jakieś zmiany.
Z Joanną stwierdziłyśmy też, że ogromną rolę w tym fenomenie odgrywa Pani. Powiedziałabym, że nawet kluczową. Pani sposób przekazu tej historii i oddawania widzom energii, dzielenie się nią, zarażanie optymizmem jest nie do podrobienia.
"To coś" przebija nawet przez opowieści. Moja mama przerwała mi wczoraj po jakimś czasie w pół zdania i stwierdziła, że mam już nic nie mówić, bo ona chce to zobaczyć!
Pani Krystyno, jak to dobrze, że te prawie 20 lat temu dopięła Pani swego i stworzyła Shirley.
Mam nadzieję, że będzie ona żyć jeszcze długo i szczęśliwie.
Dziękujemy - z Joasią, pozdrawiam i do zobaczenia w lipcu. Na "Uchu", tak dla kontrastu.
N.